🐌 Chcesz być na bieżąco z wpisami?

Przez pustynię

Wiatr owiewał jej twarz. Ocierał się o nią jak papier ścierny, bo ciągnął za sobą piasek zewsząd wokół. Dziewczyna szczelniej owinęła się w biały pas materiału. Widać jej było już tylko oczy i ogorzałą skórę wokół nich. Na pustyni zapadała noc i podróżniczka podziękowała za nią bogom, chociaż w żadnego nie wierzyła. Tak ją jednak przyuczyła matka, a że nie widziała powodu, żeby się buntować, zachowała ten zwyczaj. Postrzegała to jak uprzejmość w stronę wszechświata, któremu na tę krótką chwilę nadawała imiona, żeby łatwiej było się do niego zwrócić.

Zeszła ze swojej klaczy. Wierne zwierzę zawsze towarzyszyło jej w długodystansowych podróżach. Popatrzyła w niebo i ucieszyła się bliskością gwiazd. W Anglii, w której spędziła kilka ostatnich, zimowych tygodni, niebo wydawało się stokroć odleglejsze. Chwyciła pewnie lejce i poprowadziła klacz. Odruchowo sprawdziła, czy jej szabla nadal wisi przy boku – była na miejscu. Nie, żeby spodziewała się kogoś spotkać za najbliższą wydmą, ale czuła się spokojniej, gdy wiedziała, że jest gotowa.

Musiała dotrzeć do miasta. Brakowało jej czterdziestu kilometrów. Musiała i chciała; lubiła swoją pracę, nawet jeśli wiązała się z pewnymi niedogodnościami (jak konieczność bycia czujną zawsze i wszędzie).

Dzisiaj jednak podziwiała ciszę. W jednej z sakw, pomiędzy kartkami notatnika, suszyły się pustynne kwiaty, i myślała już tylko o tym. Piasek podrywał się do lotu na jej drodze, wirując w wymyślnych piruetach. Narzuciła na siebie płaszcz, który tak lubiła, a na klacz – haftowany koc. Gdy slońce zachodziło, temperatura spadała szybko i bezlitośnie.

Jeszcze raz spojrzała w niebo i westchnęła. Chciała, żeby te czterdzieści kilometrów trwało wiecznie.

Komentarze